SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Kasia Sikorska

Święto miejskiego Surfingu

23 stycznia 2024
Ilustrowany portret Rafała Kwaska
Udostępnij

W sobotę, szczęśliwego 13-go stycznia, zazwyczaj mocno hip-hopowym klubem BywaSięTuiTam zawładnął rock’n’roll. Sprawcami zamieszania byli muzycy z reaktywującej się kapeli St. City Surfers.

middle-03a.jpg

O historii zespołu pisał niedawno mój redakcyjny kolega - Kacper Kapsa. Zachęcony jego tekstem, na fali entuzjazmu dla możliwości zobaczenia prawdziwych Surferów na żywo, popłynąłem wraz z liczną publicznością przez podwoje szacownej knajpy.

Bilety na koncert sprzedały się już kilka dni wcześniej, klub był więc nabity pod same schody. Gwarna atmosfera niosła odgłosy powitań po latach, śmiechu i szmeru oczekiwania na wyjście muzyków na scenę. Kiedy wszyscy chętni zajęli strategiczne miejsca, wszedł na nią niczym słońce nad kalifornijskie niebo zespół. Monica Saint na wokalu, Gregory Saint na perkusji, nowy członek zespołu: Matt Saint na gitarze i Luke Saint na basie. Ten ostatni podczas koncertu wziął również na siebie rolę konferansjera. Kto zna Luke’a, wie, że to człowiek wielu talentów. Lubi i potrafi opowiadać, więc dostarczył nam w przerwach pomiędzy kawałkami sporo humorystycznego „kontentu”.

middle-aa.jpg

Panowie pojawili się w jednolitej identyfikacji wizualnej: biało-niebieskich strojach przypominających te rodem z piłkarskiego klubu. Chwilka przygotowań i popłynęli rwącym nurtem rockabilly, jak zgrana kajakowa trójka ze sternikiem. Surowe gitarowe riffy przenikały się z melodycznym głosem Moniki, której brzmienie ani na chwilę nie dało się zepchnąć rozpędzonym instrumentów. Sekcja rytmiczna wyginała błędnik i zmuszała do bujania, a na to wszystko nakładał się pląsający pewnie gitarzysta, zaskakując nas to finezją, to ostrym szarpaniem wiosła.

Salę zaczęła ponosić energia płynąca ze sceny, cudownie odmładniająca. Co chwila bowiem słyszałem komentarze kwestionujące realność zapisanej w dowodach metryki i że wizytę na kolonoskopii można jeszcze odłożyć chociaż o kilka numerów.Możliwe, że padało to również i z moich, własnych ust. Zaprawdę, muzyka i znajomi spotykani, często po latach od wspólnych imprez, pozwalają cofnąć się w czasie o ponad dekadę, a muzycznie to nawet i więcej. Bo do starych, dobrych czasów klasycznego rock’n’rolla w kilku odmianach. U Surfersów - oprócz hołdu dla klasyki - słychać też bardzo współczesne podejście do muzyki. Pokazują, że miłość do siedemdziesięciolatka jakim jest rock’n’roll nie musi odbywać się skrycie, w zakurzonym babcinym lamusie, tylko śmiało w światłach jupiterów. Nie zdziwiłbym się, jeśli okazałoby się, że zespół posiadł podpięty pod wzmacniacze wehikuł czasu. Niestety, oprócz domysłów i wspomnień z imprezy, nie mam na to dowodów.

middle-07a.jpg

Koncert został podzielony na dwa sety. Pomiędzy nimi można było się „przewietrzyć”, powymieniać wrażenia i toasty, by później ze zdwojoną siłą wrócić do delektowania się muzyką. Co bardziej żywiołowa cześć słuchaczy znalazła nawet przestrzeń do uskuteczniania rockowego menueta, czyli Pogo! Zespół zagrał materiał z wydanej niedawno płyty, wzbogacony o kilka do tej pory nieogrywanych na scenie numerów oraz chwytliwych coverów.

Widać było wyraźnie, że podobnie jak publiczność, Surferzy doskonale bawią się swoją muzyką i występem. To dobry omen, bo można mieć nadzieję, że to nie ostatni koncert i nie ostatnia płyta grupy. I mam wrażenie, że do kontynuacji, nie tylko ja będę ją namawiał. Podsumowując: był to świetny, żywiołowy powrót na scenę, który dostarczył mnóstwa pozytywnego vajbu z rockowym pazurem. Zespołowi i publiczności życzę, by zostali na fali. I więcej grali, hehe. Shaka y’all!

Fot. Kasia Sikorska

Cykle CGK - Autorzy