SZUKAJ
CO/GDZIE/KIEDY W CZĘSTOCHOWIE Portal kulturalny

Martyna Niećko

Elektorat niezbyt wesołych ludzi

7 lipca 2023
Udostępnij

Emocji, które przyniósł II Festiwal im. Piotra Machalicy, zebrałam tyle, że nie pomieszczą się w jednym tekście. Spokojnie wypełniłabym nimi przynajmniej kilka. Wspominanie zaczynam więc od wydarzeń najbardziej dla mnie osobistych. Takimi były koncerty Magdy Umer i Ewy Błaszczyk, które odbyły się na deskach częstochowskiego teatru.

middle-357117269_743947327731356_4265173804717959672_n.jpg

Wspomniane wydarzenia wpisały się odpowiednio w drugi i trzeci dzień festiwalu upamiętniającego wieloletniego dyrektora artystycznego Teatru im. Adama Mickiewicza. Za jego organizację odpowiadała powołana w 2021 r. Fundacja im. Piotra Machalicy. Nim jednak artystki pojawiły się na scenie, za każdym razem z głośników wybrzmiał dobrze znany komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów, który przed laty nagrał patron festiwalu. I wtedy po raz kolejny ścisnęło mi się mocniej gardło (z pewną nieśmiałością przyznam, że w ogóle te cztery, festiwalowe dni spędziłam ze ściśniętym gardłem, czasami tajniacko sięgając po chusteczkę, a potem coraz częściej nie przejmując się zbierającą się pod okiem „pandą”).

Opisując koncerty, zaprzeczę chronologii. W rzeczywistości 30 czerwca występowała Magda Umer, a dzień później – Ewa Błaszczyk. Wybaczcie mi jednak szarady czasowe.

Ważąc każde słowo

Ewa Błaszczyk w powszechnej świadomości funkcjonuje jako szefowa Fundacji Akogo?, na ekranie widujemy ją aktualnie w epizodach, a jej teatralnych i muzycznych wcieleń nie mamy jakoś w Częstochowie szans podziwiać.

middle-352355790_745062320953190_7996506230872225178_n.jpg

Jej głosu słuchałam, zdzierając przed laty „Pięć oceanów”, na którym śpiewa „Orszaki, dworaki” i „Jeżeli miłość jest” (obie skomponowane oczywiście do słów Agnieszki Osieckiej) i marzyłam sobie, że może kiedyś będę mogła posłuchać ich na żywo. Myślę, że nie byłam w tym taka osamotniona i nie w tylko moje prośby wsłuchała się intuicyjnie fundacja.

Napisać, że Ewa Błaszczyk na scenie jest znakomita, to tak, jakby nie postawić żadnej litery. Nie ułożyłam jeszcze w głowie wszystkich emocji, które przyniósł ten występ. Nie było chyba na sali kogoś, kto przeszedłby obok tego wydarzenia obojętnie. Wiele osób mówiło o oczyszczeniu i o tym, że artystka wykrzyczała to, co na co dzień tak boli, tak przeszkadza, tak uwiera. Widać, że staje przed publicznością po coś, nie idzie na skróty i oddaje siebie całkowicie. To piosenka aktorska najwyższej próby, w której waży się każde słowo. Taka, która nie potrzebuje wymyślnej oprawy, wizualizacji, widowiskowych strojów, doczepianych rzęs, ekstrawaganckiego makijażu.

Aktorka występuje w bieli: prosta marynarka, proste spodnie, charakterystyczna dla niej fryzura. Ta surowość i pewna sceniczna drapieżność są tylko jednymi z warstw, są na wierzchu, a pod nimi kryje się dużo delikatności i ciepła. To ciepło widać zwłaszcza w kontaktach z zespołem, który tworzy troje wyśmienitych muzyków: Marcin Partyka, Andrzej Kowalczyk i Sebastian Feliciak.

Błaszczyk sięga po słowa i kompozycje, które napisali najlepsi. Na czele właśnie z Osiecką. Na „Orszaki, dworaki” naprawdę warto było tyle poczekać. – Śpiewam tę piosenkę od wielu lat. Nie znalazłam lepszej, która porusza ten temat, więc będę to robić dalej – zapewniała Błaszczyk.

Setlista dla nadwrażliwców

middle-356907331_745062767619812_4549476707951651902_n.jpg

Najmocniej poruszył mnie chyba jednak „Niepokój”, kolejne cudo duetu Osiecka-Satanowski, ze „Stoisz przy drodze na jednej nodze to się przyglądaj mi” w refrenie. Podobne ciarki przyniosły narowiste „Konie” Włodzimierza Wysockiego (także przetłumaczone przez Osiecką). Zresztą ta wyliczanka „naj” nie ma sensu, niemal zaśpiewane przez Błaszczyk wszystkie utwory na taki przedrostek zasłużyły. Bo i setlista była wyjątkowa, taka dla nadwrażliwców, dla pogubionych, ale i tych, którzy mają „poczucie szczęścia nawet gdy wichura”. Taka jest właśnie np. „Nocnoautobusowa” Jacka Kleyffa, napisana – zgodnie z tytułem - nocą, w autobusie (jak wyjaśniła Błaszczyk).

Koncert trwał niespełna półtorej godziny. Dla wszystkich obecnych – zbyt krótko. Wyprosiliśmy bis. Otrzymaliśmy taki z żartobliwym przekazem, żebyśmy się nie znudzili. – Zaśpiewam „Gdy mnie będziesz już miał dosyć” – zadeklarowała artystka. I tak „Nie zabijaj mnie powoli” Osieckiej ostatecznie zwieńczyło ten wieczór, zostawiając poczucie, że chciałoby się więcej.

Dusza zielona

Koncert Magdy Umer także miał tylko jedną wadę: był zbyt krótki, bo można by słuchać w nieskończoność. I tu nie będzie ani krzty obiektywizmu, tylko sam zachwyt, który trwa u mnie nieprzerwanie od chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłam opolskie „Zielono mi”, które nie tylko wyreżyserowała, ale i poprowadziła wspólnie z Agatą Passent.

middle-357084633_743947944397961_9036517208065466357_n.jpg

Lata mijają, a pani Magda (która często żartobliwie przywołuje swój rocznik - 1949) pozostaje najbardziej „zieloną” w duszy osobą na świecie. Jest taka, jak piosenki, które wybiera: pełna piękna, uroku, klasy i takiego szlachetnego poczucia humoru. Ona nie śpiewa, a bardziej otula publiczność swoim głosem, sprawiając, że w sercu robi się jakoś tak lepiej.

Kolejne piosenki przeplatały opowieści i anegdoty. Słuchanie ich jest po prostu czystą przyjemnością. Nie jest przecież tajemnicą, że Magda Umer jest doskonałą konferansjerką, czego dowiódł również ubiegłoroczny koncert galowy, zamykający I Festiwal im. Piotra Machalicy (poprowadziła go wspólnie z Cezarym Żakiem).

Na scenie artystce towarzyszył zespół muzyczny, któremu przewodził pianista Wojciech Borkowski, który z Umer współpracuje od ponad 40 lat. Pozostali członkowie grupy – jak żartowała – mogliby być jej synami. Koncert rozpoczął „La valse du mal” Wojciecha Młynarskiego. Okazało się przy tym, że Borkowski przez wiele lat zupełnie inaczej interpretował ten utwór, nie zdając sobie sprawy, że po przetłumaczeniu tytułu otrzymujemy… walc zła.

Nadal żal róż

- Mój elektorat stanowią niebyt weseli ludzie, którzy mają poczucie humoru na temat swojej dolegliwości – przyznała. I to dla nich (dla nas) ma takie piosenki, jakich dziś już się nie pisze. Przy smutkach zostając, wspomniała poradę, którą kiedyś usłyszała: jakby zmieniła repertuar na weselszy, byłaby lepsza od Dody. Na szczęście nie chce go zmieniać. I dlatego wciąż za Jonaszem Koftą śpiewa, że „Szkoda róż”. – Mówi się, że nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. W tych strasznych czasach, gdy dzieje się tyle zła, nam jednak nadal żal róż – mówiła Umer.

middle-356424759_743947521064670_5506992359815333317_n.jpg

Piosenki nie były przypadkowe, niektóre z nich tak lubił śpiewać Piotr Machalica. Szczególny był „Słynny niebieski prochowiec” Leonarda Cohena w tłumaczeniu Macieja Zembatego. Ich nazwiska przywołuję nie bez przyczyny, bowiem„Wciąż się na coś czeka” było koncertem także innych wielkich Nieobecnych. Wspomnianych już Jonasza Kofty, Agnieszki Osieckiej i Wojciecha Młynarskiego, ale również Jeremiego Przybory… Przy okazji okazało się, że Piotr Machalica był ukochanym artystą jednego ze Starszych Panów.

Wieczór mogła zakończyć tylko jedna piosenka. Ta, która porusza każdego, kto „na strychu klei połamane skrzydła”. „Jeszcze w zielone gramy” zaśpiewaliśmy więc całą salą. Oczywiście był jeszcze bis: „Koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie”. Przed laty słuchałam go w kółko z płyty „O niebieskim, pachnącym groszku” (ze „Złotej Kolekcji"). I nie wiem, jak to jest możliwe, że minęło ze 20 lat, a głos Magdy Umer nie stracił niczego z zapamiętanej przeze mnie młodzieńczości.

Na koniec napiszę to, co pomyślałam po raz pierwszy ze dwie dekady temu, a od ubiegłego festiwalu mam ochotę wykrzyczeć. Myślę, że zrozumie mnie nie tylko pewien basista z pensjonatu Orzeł: „Pani Magdo, kocham Panią. Wszystko”.

Fot. Martyna Niećko

Cykle CGK - Autorzy